Nie będzie mnie od jutra, czyli 11 lipca, do 26 lipca, gdyż wyjeżdżam na obóz. Kiedy wrócę, od razu zamieszczę dwa nowe rozdziały.
Dziękuje za uwagę.
piątek, 10 lipca 2015
Prolog.
Prolog.
Okno
otworzyło się gwałtownie, gdy zawiał silniejszy wiatr. Uderzyło o ścianę,
zrzucając przy tym wykonaną z porcelany figurę Merlina, leżącą jeszcze chwilę temu na
parapecie. Rozbiła się głośno, a hulający wiatr ciągle powodował, że okienko
uderzało o szarą ścianę, której farba w niektórych miejscach odpadała. Cały pokój był
mały; koło okna znajdowało się podniszczone, drewniane łóżka, zasypane
pościelą. Zaś naprzeciw łoża widoczny był kulawy stolik, wykonany z jasnego,
akacjowego drewna. Na nim leżała różdżka, a koło niej fotografia z uśmiechającą
się kobietą. Zdjęcie jednak zleciało po chwili ze stolika, z powodu wiatru, niczym ulotne wspomnienie.
- Znowu… - zabrzmiał szorstki, nieprzyjemny głos. Z góry
pościeli wyrwał się mężczyzna; nieco gruby, z bladą twarzą i
przenikliwymi, smutnymi, szarymi oczami. Jego buzia wyrażała tylko
cierpienie oraz smutek, z domieszką złości. Mężczyzna ten miał nos,
który wyglądał na niedawno złamany i bliznę rozciągającą się od brwi do jego warg. Wyglądał na sześćdziesiąt lat. Spojrzał się na okno i zamknął je, z
widocznym grymasem na buzi. Po chwili skierował wzrok na figurkę Merlina, a
raczej pozostałości z niej, leżące na ziemi.
- I tak miałem ją wyrzucić… - powiedział po chwili. – Ale ona…ona...tak lubiła tę figurkę.
Popatrzył
się na zdjęcie, które również leżało na ziemi. Podniósł je i ucałował śmiejącą
się kobietę.
- Niedługo się zemszczę, koch…
Przerwał,
słysząc głośne kroki, zmierzające w
stronę drzwi jego izby. Przeklął głośno, gdy do jego uszu dobiegł znajomy
głos. Wziął szybko różdżkę do ręki, gdy drzwiczki otworzyły się z hukiem. Już przymierzał się do rzucenia zaklęcia, gdy został potraktowany „Crucio”. Upadł na ziemię, a z
jego rąk wyleciała różdżka, tocząc się wprost do błyszczących mokasyn
mężczyzny, który wstąpił do pokoju. Wziął ją do ręki i wyszczerzył brudne zęby.
Jego twarz była pokryta znamionami, wargi peszyła blizna, a oczy wyrażały
agresję. Silną agresję.
- Myślałeś Cormacku, że mnie pokonasz swoją niby, potężną
magią? Twoja siostra także przegięła…O, co my tu mamy… - Rzucił jeszcze drugie „Crucio”
w stronę mężczyzny i rzucając jego różdżkę za drzwi, podniósł fotografię
śmiejącej się kobiety. Splunął na nie, a wijący się z bólu Cormack, bo tak został
nazwany, zaczął rzucać przekleństwami, ze łzami w oczach.
- Zamknij się…Czas wyrównać rachunki! Niby najlepszy uczeń
Slytherinu, współpracujący ze Srebrnym Wężem, po śmierci Czarnego Pana…A później zostawiłeś go i oszukałeś nas wszystkich! Myślałeś, że jak przybędziesz do tej
swojej opuszczonej chatki w środku lasu, to nikt cię nie znajdzie! Nie
pamiętasz swojej przysięgi? Głupcze…Skończysz jak Twoja plugawa siostrzyczka! –
Śmiejąc się, mężczyzna rzucił jeszcze dwa razy „Crucio”, a Cormack płakał z
bólu, który przeszywał jego ciało; każdy mięsień, każdą kości, nawet oczy zaczęły go piec. Po chwili znęcający się wykrzyczał „Avada Kedavra” i z jego różdżki wystrzelił promień zielonego światła. Cormack zastygł w
bezruchu. Jego ciało przestało się ruszać. Sprawca wyszedł z chatki,
nad którą unosił się zielony dym. Wyskoczył w powietrze i zniknął.
Subskrybuj:
Posty (Atom)